Martynika, Saint Vincent i Grenadyny, Bequia, Mustique, Mayreau, Tobago Cays, Union Island oraz Saint Lucia w jednej podróży 🙂
Podróż na Martynikę z Polski a dokładnie z Krakowa obowiązkowo zaczęliśmy od Paryża. Nie ma opcji bezpośredniego lotu z Polski, a z uwagi, że Martynika to departament zamorski Francji, z Paryża mamy dużo połączeń i można trafić na atrakcyjne ceny. W naszym przypadku nie były one aż tak atrakcyjne ;( Zdecydowaliśmy się na jedną noc w stolicy Francji, więc po dotarciu do hotelu o nazwie Mont Blanc w fajnej lokalizacji bezpośrednio obok katedry Notre Dame zrobiliśmy sobie długi wieczorny spacer pod Wieżę Eiffla. O wizycie w Paryżu i zwiedzaniu miasta przeczytacie w osobnym artykule.

Kolejnego dnia popołudniu wylecieliśmy na Martynikę wyspę położoną w archipelagu Wysp Nawietrznych w Małych Antylach, między dwoma niezależnymi państwami: Dominiką na północy i Saint Lucią na południu. Lot trwał 9 godzin, ale „zleciał” dość szybko. Obejrzałam 2 filmy, a resztę lotu przespałam. Mieliśmy szczęście, bo bezpośrednio za nami był wolny rząd miejsc co wykorzystaliśmy na spanie zmianowe w pozycji leżącej 🙂 Lotnisko na Martynice jest niewielkie, także szybko odebraliśmy bagaż i udaliśmy się do wypożyczalni samochodów Europcar znajdującej się naprzeciwko wyjścia z lotniska.
Za każdym razem kiedy lecę w tropiki w czasie naszej polskiej jesieni, wiosny czy zimy nie mogę się nacieszyć pierwszym powiewem gorącego powietrza po wyjściu z lotniska i kilku bądź kilkunastu godzinach spędzonych na lotniskach i samolocie w klimatyzacji i suchym powietrzu. Także pierwsze 15 minut cieszyłam się cudownym ciepłym powietrzem (było godzina około 22) a w gratisie powietrze było tuż po deszczu 🙂 Po ponad godzinym oczekiwaniu w kolejce do wypożyczalni – (moja rada jak podróżujecie grupą, niech jedna osoba idzie od razu po wylądowaniu do wypożyczalni, bo po odebraniu bagażu robi się tam już tłoczno, zwłaszcza jak cały samolot jest pełen turystów) udaliśmy się naszym autkiem Renault Captur do hotelu Karibea Sainte Luce oddalonego od Fort de France o około 25 km.
Hotel godny polecenia (2 baseny, nie najgorsze śniadania i ładna plaża przy hotelu). Jedyny minus – brak restauracji czy barów w najbliższej okolicy, więc wieczorem nie było możliwości wyjść na spacer. Hotel wieczorami zapewniał muzykę na żywo w dwóch barach. Po nocnym odpoczynku wybraliśmy się do miasteczka Sainte Anne, gdzie odwiedziliśmy dwie piękne plaże (plaża miejska, plaża Les Salines). Zjedliśmy lunch w świetnej i klimatycznej restauracji, gdzie można było usiąść na molo, z którego było bezpośrednie wejście do wody i specjalne kanapy do siedzenia w mokrych strojach. Widok na zatokę pełną żaglówek. Wino smakowało wyśmienicie z takimi widokami 🙂 niestety zapomniałam nazwy tej restauracji, ale będąc z Sainte Anne nie ma możliwości jej przegapienia. Na samym końcu restauracji na molo znajduje się huśtawka 🙂

Samo miasteczko oferuje nam jeszcze kilka atrakcji m.in. Savane des Pétrifications – krótki treking na skałach ze skamieniałych drzew czy słone jezioro w okolicy. Miejsce to jest przyjemne dla turystów. Można zrobić zakupy, dobrze zjeść – kilka restauracji, wieczorem napić się piwa czy rumu w barach i posłuchać muzyki na żywo. Kolejnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę na wulkan znajdujący się na północy wyspy. Droga do miejscowości La Morne Rouge skąd mieliśmy zacząć trekking trwała ponad 2 godziny z hotelu z uwagi na kręte drogi i liczne przystanki w lokalnych wioskach aby uchwycić piękne krajobrazy nasycone zielenią na fotografiach.

Samej miejscowości nie zdążyliśmy zwiedzić, bo dotarliśmy na miejsce po godzinie 11, a sama wędrówka na szczyt miała zająć 4 godziny w jedną stronę. Z uwagi na to, iż o 18 zapada zmrok musieliśmy wystartować od razu. Droga na szczyt Montagne Pelee była bardzo wymagająca. Z całej 5 osobowej ekipy na szczyt dotarły tylko 2 osoby (w tym ja! ;). Uff… Łatwo nie było 😉 Wysoka temperatura, wilgotność i dość strome podejścia były mocno męczące. Ostatni odcinek wymagał od nas umiejętności wspinaczki. Rejon wulkanu zazwyczaj podobno jest we mgle i chmurach, czego również doświadczyliśmy. Było to z jednej strony wybawienie od słońca, a z drugiej nie pozwalało na czystą panoramę oceanu w tle 🙂 Po drodze jednak widoki piękne i spektakularne, wędrując po naszych polskich górach oceanu nie dostrzeżemy 😉 Sam wierzchołek wulkanu jednak nie robił żadnego wrażenia, chmury i my 😉
Powrót był również wyczerpujący. Całość trekkingu zajęła nam faktycznie ponad 6 godzin. Nagrodą było zimne piwko w restauracji u podnóża wulkanu i bonusowy zachód słońca, który cudownie oświetlił Mantagne Pelee. Mogliśmy obserwować go w pełnej okazałości i poczuć dumę, że udało nam się zdobyć szczyt, pomimo wielu głosów w głowie „chrzanić to, wracamy ;p”. Wykończeni ale pełni satysfakcji wróciliśmy do hotelu. Kolejny dzień damska część ekipy przeznaczyła na regeneracje w hotelowym basenie, a panowie pojechali na zakupy. Biorąc pod uwagę 2 tygodnie żeglugi trochę tego było ;P Tego dnia odebraliśmy również katamaran i popołudniu całą ekipą zakwaterowaliśmy się na katamaranie Helia 44 w porcie Le Marin. O życiu portowym i życiu jachtowym możecie przeczytać tutaj.

Wyczarterowany katamaran okazał się bardzo komfortowy. Następnego dnia po dokonaniu oprawy łodzi oraz załogi wypłynęliśmy. Po kilku godzinach żeglugi po oceanie atlantyckim dopłynęliśmy do wyspy Bequia – wyspy w archipelagu Grenadyn należącej do państwa Saint Vincent i Grenadyny. Wyspa ma powierzchnię około 18 km2 i liczy około 5 tysięcy mieszkańców. Z uwagi, że dopłynęliśmy do kolejnego państwa, pierwszą czynnością po zakotwiczeniu w Port Elizabeth, odpaliliśmy ponton i pojechaliśmy dokonać odprawy załogi i łodzi. W miarę sprawnie nam to poszło i mogliśmy wyjść na ląd 🙂 Sama zatoka bardzo ładna lecz bardzo tłoczno. Mnóstwo jachtów. Na wyspie zatrzymaliśmy się na dwie noce. Wyspa jest bardzo ładna, kolorowa, znajduje się na niej wiele restauracji, kawiarni, sklepów, stoisk z owocami, warzywami i deptak z pamiątkami. Dość dużo turystów przez dzień, wieczory spokojniejsze. Dwa wieczory w tygodniu muzyka na żywo wieczorem w restauracji The Dock House. Oczywiście imprezy i karaoke przetestowane 😉
Kolejnego dnia relaks na plaży Princess Margaret Beach, gdzie również delektowaliśmy się muzyką na żywo (ta sama kapela, która grała poprzedniego wieczoru). Oczywiście wokalista od razu się ze mną przywitał, pamiętając mnie sprzed kilku godzin 🙂 Kolację zjedliśmy w restauracji Laura’s – tak jak poprzedniego dnia. Posmakowało nam jedzenie, owoce morza, lobstery, ryby ale również inne dania (nie każdy lubi ryby). Ponadto sympatyczny właściciel (Argentyńczyk) i miła obsługa. Po kolacji urządziliśmy sobie tańce namawiając właściciela do włączenia głośniej muzyki ;P Po po tańcach poszliśmy z barmanem do innego baru na karaoke z lokalsami ;P Byliśmy jedynymi białymi w lokalu i takie miejsca lubię. Śpiewaliśmy całą załogą „One love” Boba Marleya. Dobrze, że lokalsi nas wspierali 😉 Zabawa świetna, a wokale do pozazdroszczenia. Nie mam filmów bo za dobrze się bawiłam ;P Podsumowując warto się zatrzymać na tej wyspie. Klimat wyspy sprzyja relaksowi. Miejscowi są przyjaźni, jest kilka fajnych miejsc na lunch m.in. Frangipani (tuż przy molo) i dobrą kolację. P.S. Zapach marihuany roznosi się po całej wyspie wieczorami.
Nazajutrz po śniadaniu (na łodzi) popłynęliśmy na niewielką prywatną wyspę o nazwie Mustique. Wyspa ma około 6 km2 i jest własnością przedsiębiorstwa Mustique Company, które zajmuje się wynajmem znajdujących się na wyspie willi oraz jest właścicielem hotelu i obiektów rekreacyjnych znajdujących się na wyspie. Zakotwiczyliśmy przy Mustique Britannia Bay, niedaleko Basil’s Bar i popłynęliśmy na pobliską plażę pontonem. Na plaży byłyśmy tylko my (same babeczki, faceci nurkowali i łowili ryby) i palmy 🙂 Kolację tego wieczoru zjedliśmy na łodzi, a następnego dnia rano udaliśmy się na wyspę, aby zobaczyć zakątki prywatnych posesji Migga Jaggera, Davida Bowie, Tommy’go Hilfigera czy księżniczki Małgorzaty 😉 Wyspa dopiero się budziła do życia. Spacerując po wyspie spotykaliśmy głównie ogrodników i pracowników dbających o domy, ogrody, ulice.. Miałam wrażenie, że wyspa była przygotowywana na wysoki sezon i przyjazd właścicieli willi. Chyba, że taka obsługa jest tam na porządku dziennym, co też jest całkiem możliwe. Na wyspie jest wszystko czego potrzeba do życia. Boiska, korty tenisowe, stadnina koni, lotnisko, posterunek policji (tam praca to chyba sama przyjemność ;P), kilka restauracji, sklepów, stacja benzynowa, 3 plaże i mnóstwo pięknych i ogromnych posiadłości i willi z basenami i pięknymi ogrodami. Przy pomoście w naszej zatoce jest znany Basil’s Bar, do którego trzeba wejść!! Pięknie urządzony, klimatyczny z cudownym widokiem na lazur oceanu. Wspaniała obsługa i rytm reggae odmierza tam wolniej czas. Mogłabym spędzić tam cały dzień. Można spotkać tam podobno wiele znanych osób. Nam się nie udało, było za wcześnie. W środowe wieczory na scenie grają na żywo muzycy jazzowi i bluesowi. Muszę tam wrócić i posłuchać 😉
Po zakończonym zwiedzaniu wyspy, piwku w barze (no może dwóch;) udaliśmy się w dalszą żeglugę na wyspę Mayreau. Jest to najmniejsza z wysp archipelagu Grenadyn i liczy 4 km2. Zakotwiczyliśmy na Salt Whistle Bay, gdzie było dość tłoczno, co najmniej 20 łodzi. Miejsce ładne, urokliwe, choć nie powaliło mnie na kolana. W naszej grupie były osoby, które uwielbiają tą zatokę. Długa biała plaża, z jednej strony morze karaibskie, z drugiej ocean atlantycki.. Kilka malutkich knajpek wzdłuż plaży oraz świeże owoce morza każdego dnia tworzą to miejsce jako smaczne i kameralne. Dodatkowo położenie tuż przy Tobago Cays Marine Park jest ogromnym plusem dla fanów wodnych sportów, nurkowania i podziwiania życia wodnego (zwłaszcza zółwii). Wieczorkiem zrobiliśmy sobie imprezkę w jednym z barów – przejęliśmy funkcję DJ’a 🙂 było sympatycznie.

Rano popłynęliśmy do pobliskiego Tobago Cays, gdzie zakotwiczyliśmy na 2 noce. Miejsce tuż przy bezludnej wysepce Petit Rameau, widoki piękne, park narodowy, kolory wody cudowne. Jak dla mnie i chyba wszystkich członków załogi było to najpiękniejsze ze wszystkich miejsc. Dostaliśmy bojkę tak blisko lądu, że ja pływałam wpław na plażę.. Wieczorami kolacja przygotowywana przez lokalnych restauratorów składająca się z ryb, lobsterów (ale też kurczaka na zamówienie) była pyszna. W czasie dnia był czas na relaks, nurkowanie, plażowanie. Wieczorem na wysepce pojawiało się mnóstwo ludzi z okolicznych jachtów i robiło się gwarno, wesoło i smacznie 🙂
Drugiego dnia w ramach wycieczki wybraliśmy się taksówką wodną na wyspę Union Island na małe zakupy i do bankomatu. Była to niedziela i okazało się, że sklepy są zamknięte. Uprzejmość ludzi jednak nie zna granic i otworzyli specjalnie dla nas sklep 😉 Ja zapomniałam swoich butów (japonek) na tą wycieczkę więc odpuściłam sobie spacerowanie do sklepu po rozgrzanym asfalcie i skupiłam się na nawiązywaniu nowych znajomości z lokalnymi ludźmi 🙂 Na koniec wypiliśmy w jednym otwartym barze najlepszą pinacoladę tego wyjazdu 😉

Z Tobago Cays wróciliśmy na jedną noc na Bequie, następnie popłynęliśmy do zatoki Wallilabou Bay na Saint Vincent, gdzie kręcono Piratów z Karaibów. Po zakotwiczeniu na naszej łodzi pojawiło się mnóstwo koralików, bransoletek i innych ręcznych wyrobów lokalnych sprzedawców, którzy zarabiają w ten sposób na życie. Po zrobieniu zakupów wybraliśmy się na ląd, obejrzeć pozostałości scenografii do Piratów z Karaibów oraz na spacer na pobliski wodospad, gdzie towarzyszył nam miejscowy chłopak zrywając po drodze mnóstwo pysznych owoców prosto z drzew 😉 m.in. papaję, banany, przyprawy (m.in. gałkę muszkatołową) i kilka innych owoców, które miałam przyjemność spróbować po raz pierwszy. Nie pamiętam już ich nazw ;P Wyspa jest bardzo zielona i bogata w uprawy. Nazajutrz pojechaliśmy busem do Kingston dokonać odprawy, ponieważ opuszczaliśmy państwo St. Vincent i Grenadyny i ruszyliśmy w kierunku ostatniej z wysp, a zarazem nowego państwa Saint Lucia leżącego na Morzu Karaibskim, na wyspie o tej samej nazwie należącej do archipelagu Wysp Nawietrznych, części Małych Antyli powierzchni około 600 km2 . Na pierwszy przystanek wybraliśmy zatokę Sufriere Bay, zlokalizowaną u podnóża pięknych wierzchołków wulkanicznych Petit Piton (743 m) i Gros Piton (771 m). Po dopłynięciu do wyspy (około godziny 17:00) okazało się, że urząd w którym możemy dokonać odprawy jest już zamknięty i możemy to zrobić dopiero rano kolejnego dnia, a formalnie bez odprawy nie możemy opuścić łodzi i dopłynąć na ląd. W rozmowie z lokalnymi mieszkańcami, którzy przypłynęli dać nam boję dowiedziałam się, że w przypadku kontroli policji można trafić do aresztu, bądź zapłacić grzywnę. Ja po tych słowach się załamałam, ponieważ uwielbiam eksplorowanie nowych miejsc, zwłaszcza jeśli mamy tak mało czasu. W związku z tym zbuntowałam część załogi i uznałam, że nikt nie zauważy, że płyniemy jak nie włączymy latarki ;P Tak więc zrobiliśmy 🙂 dziękuje Izie i Arturowi, którzy byli również żądni przygody i zdezerterowali razem ze mną z łodzi 😉 Popłynęliśmy w całkowitej konspiracji, bez latarki, okrężną drogą na ląd. Po dotarciu do brzegu, miejscowi pomogli nam wciągnąć ponton na brzeg i wyszliśmy na ulicę Saint Lucia, na której panowała uliczna impreza 🙂 P.S. Jakież było nasze zdziwienie gdy dreptając po kamienistym wybrzeżu natknęliśmy się na dwie ogromne świnki, które pasły się na tym oto wybrzeżu ;P Ominęliśmy je ze śmiechem i poszliśmy tańczyć 😉 na ulicy oprócz lokalsów spotkaliśmy też Polaków, których już znaliśmy z widzenia z innych wysp. Tu pierwszy raz widziałam uliczny reggaeton w wykonaniu rdzennych mieszkańców wyspy.
Wróciliśmy dość późno, także kolejny poranek był troszkę ciężki, zwłaszcza, że budzik nastawiony na 5:30 rano wyrwał mnie z krótkiego snu bezlitośnie. Jednak cel był już dawno zaplanowany i był to trekking z miejscowym przewodnikiem na Petit Piton (743 m). Ta część załogi, która nie wybierała się na Pitona oczywiście dokonała odprawy, abyśmy mogli legalnie eksplorować wyspę. Wędrówka zaczynała się z plaży, następnie kawałek drogą asfaltową pod stromą górkę i dalej przez tropikalny las, mocno pod górkę. Temperatura była wysoka, a my lekko nie w formie, także wędrówka była wykańczająca. Motywacji dodawał nam nasz przewodnik, który bez najmniejszego wysiłku piął się w górę nie mając nawet obuwia. Po około 3 godzinach zdobyliśmy szczyt. Widok bardzo piękny, aczkolwiek tego dnia nie spektakularny, ponieważ niebo było zachmurzone. Ale może to lepiej dla nas? 😉 Droga na szczyt nie była łatwa, przez większość trasy w zasadzie była to wspinaczka, podczas której można było się wspomagać konarami drzew, oraz sznurami, które pełniły rolę naszych tatrzańskich łańcuchów. Cieszę, się że zdobyłam ten wulkan. Nie było łatwo pokonać 700 metrów przewyższenia w takich warunkach, ale udało się 🙂
Po zejściu reszta ekipy (byliśmy jedynie w 3 osoby na szczycie) dołączyła do nas i udaliśmy się do Diamond Botanical Gardens – ogrodu z wodospadem Diamond Waterfall. Ogród bardzo piękny, nasycony różnorodnymi roślinami, drzewami oraz kolorami. Po tej atrakcji mieliśmy czas na zakupy i spacer po miasteczku. Kupiłam kilka pamiątek i oczywiście udałam się na spacer z miejscowym chłopakiem, który był wcześniej naszym kierowcą. Poszliśmy zjeść rybkę w miejscowym street foodzie, na zakupy i na drinka do ulicznego baru 🙂 żaluję, że nie mieliśmy więcej czasu na zwiedzanie tej wyspy, bo mam wrażenie, że ma dużo do zaoferowania. Jest to jedynie powód do powrotu 🙂 Popołudniu popłynęliśmy w rejon zatoki Rodney Bay na północy wyspy, gdzie stanęliśmy pierwszy i ostatni raz podczas rejsu w porcie, a nie na boi czy kotwicy 🙂 dla mnie była to mała radość, bo nie byłam uzależniona od pontonu ;D Tak więc, dokonaliśmy odprawy wychodzącej, ponieważ nazajutrz wracaliśmy na Martynikę. Port ten jest bardzo duży. Kilka dni wcześniej dopłynęło mnóstwo łodzi, które brały udział w transatlantyckich regatach ARC . Regaty ARC to coroczna impreza, organizowana przez World Cruising Club, będąca największym turystyczno-żeglarskim wydarzeniem na Atlantyku. Regaty rozpoczynają się w Las Palmas na Gran Canarii (Wyspy Kanaryjskie), a kończą w Zatoce Rodney Bay na Saint Lucia (Karaiby). Odbywają się od 1986 roku i każdego roku przyciągają ponad 200 jachtów z całego świata. Ich trasa wynosi około 2800 mil morskich, a jej przebycie zajmuje średnio od 14 do 21 dni.
Regaty rozpoczynają się w listopadzie w Las Palmas na Gran Canarii (Wyspy Kanaryjskie), a kończą w Zatoce Rodney Bay na Saint Lucia (Karaiby) – jednej z najpiękniejszych wysp Małych Antyli. (Na marginesie – w samolocie obok mnie siedział pewien miły Szwed o imieniu Eilev, który uczestniczył w tychże regatach, dlatego wiem co nieco na ich temat). Fantastyczna przygoda! Może kiedyś? Czemu nie 🙂
Wracając do naszej załogi, był to nasz ostatni wspólny wieczór, ponieważ 4 osoby wylatywały do Paryża dzień wcześniej, więc udaliśmy się do miasteczka na pożegnalną kolację. Klimat mocno imprezowy (czyli w sam raz dla mnie) i sporo turystów. Usiedliśmy w jednej z restauracji, ale jednocześnie barze. Zjedliśmy kolację, popijając rum. W międzyczasie w knajpce zaczęło się karaoke. Oczywiście udałam się do DJ zamówić piosenkę. Tym razem udało się coś polskiego 😛 Zaśpiewaliśmy Mesajaha z Bednarkiem „Każdego dnia”. Zabawa była cudowna, nastroje też. Mnóstwo osób z różnych zakątków świata. Część załogi pozostała w tym barze, ja udałam się dalej tańczyć reagetton i salsę. Podczas tego jednego wieczoru poznałam wielu wspaniałych ludzi m.in. cudne małżeństwo z Teksasu, parę z Anglii, grupkę żeglaży ze Szkocji, muzyków z Saint Luci i wiele innych. Tak jak podczas całej wyprawy. Znajomości te zostają na dłużej i świadczą o tym, jak wspaniałe jest poznawanie świata, a przede wszystkim nowych ludzi z różnych zakątków świata. Moja załoga nazajutrz pytała, czy nie boję się tak za każdym razem zostawać sama. Zawsze odpowiadam, że nie mam czego, jeśli mam trochę rozsądku w głowie. Karaiby czy żadne inne miejsce nie różni się od naszego podwórka. Czasami nawet mam wrażenie że ludzie są bardziej otwarci i przyjaźni. Tej nocy wróciłam o 5 rano 😉 odwieziona przez miejscowe rodzeństwo taksówką do mariny i odprowadzona pod samą łódź 🙂
Kolejnego dnia z łezką w oku wypłynęliśmy do Le Marine na Martynice, gdzie część załogi opuściła pokład, a my w 5 osób mieliśmy jeszcze jedną noc w porcie, ponieważ wylot do Paryża mieliśmy kolejnego dnia.
Poszwędaliśmy się trochę po marinie, każdy swoimi ścieżkami.. Udało mi się porozmawiać z kilkoma osobami, m.in. z parą sympatycznych osób, dziewczyna Rosjanka i chłopak z Hiszpan z Lanzarotte, którzy od kilku lat prowadzą wspaniałe żeglarskie życie. Mianowicie pół roku pracują w Hiszpani, gdzie mają dom, a kolejne pół roku pływają jachtostopem. Poznałam ich, ponieważ szukali jachtostopu na St. Lucie i tak wdaliśmy się w godzinną pogawędkę. Zazdroszczę im takiej możliwości korzystania z życia 🙂
Wieczorem poszliśmy do marinowej knajpki, gdzie miło zaskoczyła nas bluesowa kapela, która dała świetny koncert. Oczywiście tańce trwały do późnych godzin nocnych. I kolejna dawka energetycznych ludzi. Okazało się, że można się dogadywać bez wspólnego języka jak w przypadku napotkanego pozytywnego Wenezuelczyka Alexona, z którym przetańczyłam pół nocy, a zamieniłam 5 słów, ponieważ nie rozmawiał on po angielsku, a ja niestety nie znam hiszpańskiego.
Na tym zakończyliśmy tę wspaniałą żeglarską przygodę, następnego dnia wyruszyliśmy w długą podróż do domu.
Powiem Wam, że były to moje drugie żeglarskie wakacje i jestem pewna że nie ostatnie. Klimat panujący w portach, luz ludzi, którzy w ten sposób podróżują, dostęp do zatok i miejsc nie dostępnych z lądu tworzą niesamowite przeżycia.